Smoczątko – część 5

Po lekturze klasztornych ksiąg, podejrzenia Ojca Piotra potwierdziły się. Nawet ostra kosa, a co dopiero solidny miecz, czy pika, mają szansę przebić cienką jeszcze łuskę. Zakonnik znalazł też alternatywną, choć ryzykowną metodę. Uczony Dobromir Zmyślny zaleca ubicie zwierza w guście bestii, dajmy na to owcę lub krowę, następnie przysmak wypycha się siarką i pozostawia w okolicy leża stwora. Zagrożenie polega na tym, że jeśli siarka nie uśmierci potwora, to jego ogień gorzał będzie w dwójnasób. Mimo to, duchowny czuł niepokój. Według większości sprawdzonych przez niego źródeł, smoka szczególnie winny wystrzegać się młode dziewice, cieszące się jego wyjątkowym zainteresowaniem. Ostatnie zdarzenia ukazywały jednak zgoła inne upodobania gada i jeśli pozostałe informacje były równie precyzyjne…

— Idealiści i teoretycy! — wymamrotał pod nosem — Panie, miej nas w swojej opiece! Kiedy tylko uda się zamknąć sprawę, muszę spisać wszystko dla potomności. W jednym Albert miał rację — istotnie, wiedza na ich temat pozostawia duże pole do dalszych badań.

Piotr założył, że skoro przyjaciel się nie odzywa, to zapewne udał się wraz z wojskiem prosto na smoka. Kiedy ksiądz przybył na nabożeństwo, zaskoczyła go niewielka ilość uczestników. Mimo rodzaju misji, liczył na większą liczbę ochotników. Szczęśliwie, kiedy po odprawieniu modłów, wyszedł na zewnątrz, ujrzał bez mała stu chłopa „uzbrojonego” po zęby. Twarze wyrażały entuzjazm i rządzę krwi, co dobrze komponowało się z nałożonymi na sztorc kosami. Nieco powagi odbierały garnki przywdziane jako hełmy czy dna beczek w roli tarcz oraz Wacek — syn młynarza, przyodziany w worek, obsypany mąką, a na twarzy umorusany węglem.

— Dziękuję za liczne przybycie! — Przemówił do zgromadzonych Piotr, z podwyższenia pod drzwiami kościoła. — Widzę, że nie brakuje wam entuzjazmu, a i udało się zgromadzić trochę uzbrojenia. Jednak, zastanawia mnie Wacławie, skąd ten niecodzienny strój?
— Przecie widać — za ducha się przebrałem! Smok będzie uciekał, gdzie pieprz rośnie!
— Eee… No, tak, tak… Dobrze, brat Albert ruszył po pomoc wojskowych, spotkamy się z nimi pod leżem stwora. Lepiej byłoby zaczekać do świtu, jednak okoliczności naglą — w końcu bestia porwała człowieka. Czy wszyscy są gotowi?
— Panie dobrodzieju — odezwał się Wojciech — nie chciałbym robić kłopotu. Mamusia może chwilę zaczekać…
— Wojciechu, to nie podlega dyskusji. Jeśli nikt więcej nie ma zastrzeżeń, zmienię szaty liturgiczne na coś bardziej odpowiedniego do podróży i pomaszerujemy w kierunku Dziadowej Góry.

Ojciec Piotr nie lubił przywdziewać zbroi — czuł, że tworzy to dystans pomiędzy nim a wiernymi. Jednak w tym przypadku nie mógł ryzykować. Brat Beniamin, chudy wyrostek przyjęty niedawno do zakonu, pomógł mu naciągnąć kolczugę i prosty napierśnik. Piotr zabrał ze sobą również tarczę przedstawiającą świętego Jerzego zabijającego smoka i jednoręczny miecz. Szkoda, że Brat Albert odjechał jedynie w habicie. Niestety, odkąd objął on funkcję klasztornego piwowara, a jego celę przeniesiono bliżej kuchni, albercki brzuch rósł równie szybko jak jego duma z wybornego trunku własnej produkcji. Pancerz zakonnika należało dopasować, ale na to zawsze brakowało czasu.

— Pod moją nieobecność podlegacie pod brata Krzysztofa. W razie kłopotów poślę kogoś z wieściami.

Chwilę później kolumna ruszyła. Początkowo maszerowali zaskakująco sprawnie, jednak w miarę jak droga wznosiła się, tak stygł zapał prostego ludu. Wkrótce zaczął padać deszcz. Szli ciemnym gościńcem, pośród gęstych drzew. Było zimno, mokro i nieprzyjemnie. Chłopi marudzili, w ruch poszły skrywane dotąd butelki okowity. Poruszali się niemrawo. Około północy ich oczom ukazała się gospoda.

Zakonnik był zaskoczony, wydawało mu się, że w tej okolicy znajdowały się tylko stare zgliszcza. Zamrugał, ale budynek nigdzie się nie wybierał. Podobnie chłopi, którym perspektywa ciepłej izby wydała się dużo bardziej atrakcyjna niż sakramencka pogoda na szlaku. Jakby tego było mało, ulewa przybrała na sile.

Karczma wyglądała jakby stała tu od wielu lat. Jednopiętrowy, obszerny, murowany budynek zdobił szyld z podpisem “Kur zapiał” i kolorowy malunek wspomnianego ptaka.

— Dobrodzieju! Dajże odpocząć!
— Zbyszko, każda chwila się liczy!
— Jak się poziąbimy, to chorzy ze smokiem nie wygromy!
— Stooo lat! Stooo lat! — to Wiesiek przesadził z gorzałką. Kilka osób było w podobnym stanie, kilka patrzyło zmęczonym wzrokiem. Nikt nie chciał iść dalej.
— Skaranie boskie… Dobrze, zatrzymajmy się tu, ale niebawem musimy ruszać.
— Tak, tak…
— Strudzeni wędrowcy! Serdecznie zapraszam do środka! — To karczmarz, najwyraźniej słysząc gwar za oknem, wyszedł powitać gości. — Śmiało, wszyscy się zmieszczą!

O dziwo, budynek wewnątrz wyglądał na jeszcze większy. Rzeczywiście, każdy zajął swoje miejsce, a mimo to zmieściłoby się kilka dodatkowych osób. W dużym kominku radośnie trzaskał ogień, przy którym wesoły bard śpiewał o Marysieńce i jej wielkich, wielkich, kształtnych bułeczkach. Dalej piosenka traktowała o smarowaniu ich masełkiem i wgryzaniu się w błyszczącą skórkę. Właściciel stał przy drzwiach przepuszczając kolejnych gości. Kiedy mijał go duchowny, zagadnął:

— Witam zacnego rycerza. Hubert Borowy, kłaniam się uniżenie. Co sprowadza w me skromne progi? — Powiedział niskim, przyjemnym głosem.

Gość zmierzył mężczyznę wzrokiem. Gospodarz miał krótkie, rude włosy i kozią brodę. Spod skórzanej kamizelki, wystawała purpurowa koszula, wsadzona w eleganckie spodnie, ginące pod imponującymi butami z cholewami. Fartuch, który Hubert narzucił na wierzch, zupełnie nie pasował do reszty stroju.

— Wołają na mnie Ojciec Piotr. Smok porwał kobietę z naszego miasteczka i idziemy jej na ratunek.
— Smok! Coś takiego! W takim razie, każdy z dzielnych wojów dostanie ode mnie grzane piwo i solidną kolację — chętnie pomogę w świętej misji! Zapraszam za mną, zaraz wszystko wyszykuję i zawołam dziewki, aby rozniosły jadło. Liczę na więcej szczegółów od mości pana! Proszę też posłuchać naszego poety. O ile się nie mylę, to kolejna zwrotka jest o tym czego to Maryśka nie robiła z rogalem, ha ha!

Jego rozmówca czuł niepokój, ale trudno było mu określić z czego wynikał. Gospodarz skierował się w stronę szynkwasu, nieznacznie utykając na jedną nogę. Piotr poszedł za nim. Zapowiadała się długa noc.


Nie wiesz o co chodzi?

Przeczytaj pierwszą część!