Smoczątko – część 4

Stopniowo, podczas pokonywania kolejnych odcinków drogi, zapach spalenizny wzmagał się. Słysząc krzyki ludzi, zakonnik przyspieszył. Wjeżdżając pomiędzy szalejące płomienie, czuł jak gdyby przeniknął przez piekielny portal, gdzie drzewa ustępowały miejsca upiornym kikutom, a powietrze zastąpił palący dym. Dzikie języki ognia trawiły okoliczne rośliny oraz kilku nieszczęśników, których przeszywający wrzask jeszcze długo miał przebrzmiewać w myślach Alberta. Jego koń wyrywał się i jeździec z trudem nad nim panował.

Gdy uniósł głowę ujrzał siejącego spustoszenie gada rozjuszonego strzałami wypuszczanymi przez grupę coraz bardziej wycieńczonych żołnierzy. Dwóch z nich resztką sił ładowało balistę. Kręcąc kołem napięli cięciwę, nałożyli strzałę i obrócili maszynę w kierunku agresora. Przeżegnali się, po czym zwalniając blokadę wystrzelili. Kawał drewna świsnął w powietrzu, aby z impetem wbić się w ciało stwora. Raniony potwór zawył głośno i łopocząc skrzydłami, wzbił się w przestworza. Zmęczeni żołnierze uśmiechnęli się. Przeżyli.

Szczęśliwie teren potyczki znajdował się nieopodal sporego, leśnego strumienia. Albert zeskoczył z konia, dołączając do ludzi biegających z wiadrami i gaszących ogień. Wspólnymi siłami szybko zapobiegli rozprzestrzenieniu się pożaru.

Zakonnikowi udało się porozmawiać z sierżantem Lambertem – dowodzącym tej jednostki. Opowiedział mu on jak doszło do walki. Smok nadleciał chwilę temu, początkowo nie wykazując wrogich zamiarów. Przysiadł koło ogniska, na którym żołnierze piekli świniaka. Ci zmartwieli, widząc niecodziennego gościa. Gad obrzucił ich obojętnym spojrzeniem, które przeniósł na pieczeń. Obwąchał ją z wyraźnym zainteresowaniem i… zjadł jednym, dużym kłapnięciem paszczy. Rozjuszyło to pijanego w sztok Bronisława, do którego to posiłek należał. Klnąc nad wyraz barwnie, cisnął w smoka kamieniem, pechowo – trafiając go prosto w łeb. Potwór, rozsierdzony atakiem, uraczył się Bronisławem – pożerając go jak wspomnianą wcześniej wieprzowinkę, z tą różnicą, że dokładniej przeżuwając. Potem miała miejsce opisana już czytelnikowi bitwa.

Ponadto Lambert posłał gońca, aby sprowadził posiłki. Zaraz po ich przybyciu, wyruszyć ma zbrojna wyprawa przeciw gadzinie. Zakonnik postanowił dołączyć do żołnierzy, toteż nakreślił list do Ojca Piotra, wyjaśniający sytuację. Wysłał go i poszedł doglądać rannych.

***
Mietko był młodym żołnierzem. Hardą twarz pokrywał krótki zarost, a blond czupryna skrywała kosmate myśli. Jednak wiedział, że w życiu są rzeczy ważne i ważniejsze. Toteż, kiedy wezwał go sierżant i oznajmił, że Mietko co koń wyskoczy pogna do Wielenia, uzupełnił manierkę okowitą (ważne) i odjechał (ważniejsze). W miasteczku mieścił się klasztor św. Jerzego, nad którym pieczę sprawował niejaki Ojciec Piotr, adresat listu niesionego przez gońca. Dzięki księżycowi rozświetlającemu noc, droga powinna minąć szybko.

Z jednej strony łąki i pojedyncze pola, z drugiej gęsty, liściasty las. Mocno udeptana droga wydawała się barierą, którą jedynie pojedyncze drzewa były w stanie przekroczyć. Wiedział, że ryzykuje spotkanie z wilkami lub innym dzikim zwierzem, jednak myśl, że może przysłużyć się ojczyźnie dodawała mu odwagi.

Pędził nieustraszony, niczym antyczny bohater.
Pędził!
I pędził!

I… przystanął. Bo i cóż innego mógł uczynić, kiedy piwo wypite przed drogą mocno dawało o sobie znać. Mietko był jednak przekonany, że i jego wielcy poprzednicy (bohaterowie!) robili podobne postoje, zgodnie pomijane przez kronikarzy wiedzących, że lud żądny jest jedynie czynów wielkich.

Rozejrzał się dookoła. Nie dostrzegłszy nikogo, ani niczego co mogłoby zagrozić Królestwu i jego wybawicielowi, zeskoczył z konia, zahaczył lejce o wystającą gałąź i przeszedł kilka kroków. Ulżył sobie, kierując strumień na najbliższy pień. Ułożył wszystko jak trzeba. Był już niemal z powrotem na koniu, kiedy mała ścieżka przykuła jego uwagę.

Rys. Emilia Baszak

Wąska, zarośnięta i ledwo widoczna z traktu dróżka w jakiś zagadkowy sposób przyciągała mężczyznę. Kilka metrów dalej, zakręcała za drzewem, zza którego coś się wychyliło. Ktoś? Gęste ciemnozielone włosy postaci spływały w nieładzie w dół, a duże oczy płonęły jadeitem patrząc prosto na Mietka, znad białego, dziewczęcego uśmiechu. Wiedział, że musi jechać dalej, że nie ma czasu do stracenia, że jest to ważne, ale… Oczy były ważniejsze. Zrobił krok w ich stronę.

— Panienko…

Zachichotała i zniknęła za drzewem. Ruszył za nią, pozostawiając swojego konia z tyłu. Gałęzie chłostały go po twarzy, jednak Mietko biegł a jedyne o czym myślał to ciągnące go ku sobie oczy. Niewyraźna sylwetka migała raz po raz na linii wzroku.

Miał wrażenie, że słyszy muzykę. Po chwili wrażenie zmieniło się w pewność – to były piszczałki lub flety grające skoczną, wesołą melodię.
Las gęstniał coraz bardziej, młodzieniec zwalniał i zaczynał wątpić, czy uda mu się dogonić istotę. Jednak nagle… Gałęzie się skończyły i wpadł na rozświetloną księżycem polanę. Nie widział, skąd bierze się muzyka, ale nie zaprzątało to jego głowy. Ważniejszy był tuzin dziewcząt tańczących tak, jak gdyby nie liczyło się nic innego. Wszystkie miały długie rozpuszczone włosy w różnych odcieniach brązu i zieleni, błyszczące oczy, wspaniałe ciała, a jedyne czego im brakowało to odzienie. Jędrne piersi podskakiwały wesoło w rytm muzyki, dziewczęta śmiały się.

Dostrzegł też tę, za którą tu trafił. Podbiegła i spojrzała mu prosto w oczy. Nie mówiąc nic roześmiała się wesoło i pociągnęła go za rękę, porywając do tańca. Nie rozumiał co się dzieje, ale był szczęśliwy. Czuł, że tylko ona się liczy i że musi tańczyć, tańczyć, tańczyć!

Taniec i pięknooka niewiasta — to było najważniejsze.


Nie wiesz o co chodzi?

Przeczytaj pierwszą część!