W karczmie „Pod suchym gardziołkiem” stukały kufle, lało się piwo, mnożyły rozmowy, tworzące niezrozumiały bełkot. Jedynie głos chudego zakonnika zwyciężał wrzawę i zyskiwał spore grono słuchaczy.
— Tedy ja mu mówię: „Maćko! Toć ty się Boga nie boisz?!” – Ubrany w czarny habit mężczyzna grzmiał wesoło znad stołu – A on mi…
Huknęły drzwi.
— Ojcze Piotrze! Czort! Czort we wsi!
Cisza rozeszła się niczym siarczysty pierd.
— Na Pana Naszego, Jezusa Chrystusa! Wojciechu, zastanów się dwa razy, co mówisz…
— Skrzydła, rogi i zębole jak ta ława długie! Do tego czorny cały!
Niespokojny pomruk wypełnił izbę.
— Wojciechu, spiłeś się znowu i krzak cię wystraszył – uciął kapłan.
— Taak?! To flaki moim wieprzom krzok wybebeszył?!
Ludzie zaczęli wiercić się nerwowo.
— Zapewne wilk, mój miły, ale dobrze, prowadź na miejsce. Tomaszu – zwrócił się do potężnego parobka podpierającego ścianę — zbierz dziesięciu chłopa, łapcie za widły i szybko za nami. Dziesięciu to tyle ile masz palców, Tomaszu — dodał widząc wysiłek na twarzy rozmówcy. — A młody Maryś niech pośle po Brata Alberta i wyłoży mu sytuację.
***
Grupa ludzi przykucnęła za krzakami nieopodal chlewu. Kilka martwych świń walało się po podwórzu. W półmroku, przy korycie coś się poruszało.
— Mały ten twój czart Wojciechu — powiedział ksiądz, wyciągając sztylet.
Ostatnie promienie zachodzącego słońca odbijały się w klindze.
— Piekielnik się skarlił i podstępem chce nas zajść!
— Może, może… Obaczymy. Zaczekamy jeszcze na brata Alberta.
— Gdzie nam czekać! Bić diabelstwo! — Młody osiłek wyskoczył przed szereg.
— Janko! Stój! Jasna… Panienko! Biegniemy, nim go co pożre!
Wojownicy, z wyrazami twarzy godnymi wspomnianego diabła, wypadli przed koryto. Kundel oderwany od wieczerzy, rzucił im pogardliwe spojrzenie i wrócił do posiłku — jednej z zakrwawionych macior.
— Yyy… To on?
— In nomine Patris, et Fili, et Spirito Sancti — mnich wykonał nad psem znak krzyża — Amen. Na pewno żaden demon, bo nie drgnął nawet na Imię Pańskie.
— Moja stodoła! — wrzasnął Wojciech.
— Co?
Kłęby ciemnego dymu wypływały spomiędzy starych desek, a po strzesze wiły się już pierwsze języki ognia. Chłopi chwycili wiadra leżące koło chlewu i zaczęli rozglądać się za studnią.
— Stać! Nie gasić!
Zastygli.
— Zgłupiałeś do reszty?!
— Tam tylko teściowa, żona z dziećmi na jagodach!
— Na Boga! Mów gdzie stu…
Dach rozprysł się, wzniecając chmurę iskier i jego kawałki poszybowały w górę, niczym drobne wykałaczki. Uskrzydlona jaszczura, wielkości dużego konia, unosiła się nad gorejącymi szczątkami. Czarna łuska błyszczała w poświacie płomieni, a z drapieżnego pyska zwisała jakaś człekopodobna postać.
Rozległ się stukot rzucanej broni. Chłopi rozbiegli się z kurwami na ustach. Przed bestią pozostał sam kapłan, ściskając kurczowo sztylet.
— Boże…
Ciemne oczy poczwary utkwione były w małej postaci. Piotr czuł strach, narastający strach. Gad prychnął w jego stronę gryzącym dymem i machnąwszy skrzydłami, odleciał.
Po chwili, pędząc piaszczystą ścieżką, przybiegł brzuchaty Brat Albert. Rozejrzał się po pobojowisku i podszedł do zastygłego w bezruchu kapłana.
— Smok?
— Smok.
Chwila milczenia.
— Zjadł kogoś? Pochwycił?
— Teściową Wojciecha.
— Ach…
Chwila ciszy.
— Jezusie, a mały był tak rozkoszny… — westchnął Albert.
— Co?
Cdn.