Smoczątko – część 2

— Było tak…

***

Ostry kaszel męczył mnie już drugi dzień. Niestety, w klasztornych zapasach zabrakło ziół, na bazie których mógłbym przygotować lekarstwo. Pod wieczór, pokonawszy swoje lenistwo, ruszyłem w zimne i deszczowe ulice. Dżdżące kropelki wpadały za mój kaptur, wywołując nieprzyjemne dreszcze.

Kiedy wreszcie dotarłem na miejsce, byłem cały przemoczony i charczałem jak stara kobyła. Ceglany, wiekowy Dom Alchemika stał w mało ciekawej uliczce, obok zagadkowo osmalonej ruiny. Czyżby uczony, swoimi eksperymentami wykańczał już sąsiedztwo? Z komina, na całą okolicę, spływał gęsty, gryzący dym. Zakołatałem do starych drzwi.

Rys. Emilia Baszak

Zabrzmiały kroki, trzasnęły zamki i stanął przede mną Wincenty. Stary Alchemik, był chudy jak szkielet, miał żółtą, pomarszczoną skórę, zapadnięte oczy i resztki włosów, sterczące w kępkach, niczym krzaki w wysokich górach. Ten obrazek dopełniała rzadka kozia bródka.

— Ach, to ty Albercie.
— Szczęść Boże, Wincencie. Mogę wejść?
— Właściwie, to jestem dość zajęty…

My, słudzy Pańscy, jesteśmy zobowiązani do wypleniania niebezpiecznych herezji i plugawych kultów, toteż uznałem, że skontrolowanie Wincenta będzie jak najbardziej słuszne. Wszak, już kilkakrotnie ocierał się o granice naszego Świętego Prawa. A nie daj Boże, trzeba będzie zarekwirować jakiś gąsiorek…

— Nie zajmę ci dużo czasu — i z tymi słowami, minąłem Alchemika w drzwiach.
— Ekhm, tak… Usiądź wygodnie.

Wskazał mi miejsce w pomieszczeniu przywodzącym na myśl salon – w gąszczu ksiąg, naczyń oraz rzeczy wszelakich, ciężko to było stwierdzić na pewno. Gospodarz zniknął na chwilę, aby szybko wrócić z parującym naczyniem herbaty.

— Co cię tu sprowadza? – spytał, patrząc na mnie niespokojnie.
— Trzeba mi — i w tym momencie wybuchnąłem paskudnym kaszlem, niemal zwijając się w pół — trochę ziół.

Podałem mu kartkę, na której nakreśliłem nazwy potrzebnych składników.

— Taaak… Zdaję się, że wszystko mam. Już niosę.

Kiedy zniknął za drzwiami, rozejrzałem się po izbie. Zatrzymałem wzrok na herbacie, wspominając nasze wyśmienite, beczkowane piwo, z którego po powrocie przyrządzę rozgrzewający ciało i pokrzepiający duszę grzaniec. W tym wszystkim, uwagę przykuwały metalowe drzwi, zamykające piec. Przeciekały przezeń smużki brudnożółtego dymu. Zaintrygowany podszedłem doń, czując odpychający smród. Co ciekawe, broniła ich potężna zasuwa, na której to zwisała otwarta kłódka.

Owinąłem dłonie lnianą szmatką, a potem mocno szarpnąłem rygiel. Ustąpiło. Ogromny żar oraz kłęby palące oczy i gardło, przez chwilę zasłoniły wszystko. Mocno trąc ślepia, uparcie próbowałem sforsować gęstą zasłonę. Na palenisku, wśród płomieni spoczywał brunatnoczarny, owalny kamień wielkości tłustej kury. Ciarki przeszły mi po plecach. Coś podobnego widziałem dotąd tylko raz – w jednej z zakazanych ksiąg naszej biblioteki. Smocze jajo!
Pełen niepokoju, chwyciłem leżący obok pogrzebacz…

— Stój! — Wincent wbiegł do pomieszczenia i rzucił się na stalowe drzwi.

Nie przeraził mnie ciężki łomot zatrzaskiwanego metalu, nie przeraził mnie wrzask oparzonego Alchemika. Przeraził mnie huk wewnątrz pieca i przeszywający uszy skrzek.

Cdn.

 


Nie wiesz o co chodzi?

Przeczytaj pierwszą część!